czwartek, 29 sierpnia 2013

***

 I. 


 Ludzie pracujący w biurach nienawidzili dokumentów całym sercem - papiery walały się wszędzie, doprowadzając do szału i co jakiś czas przypominając o sprawach czekających na dokończenie.  Ludzie pracujący w biurach nienawidzili siedzenia za biurkiem w jakiejkolwiek formie. Nigdy w życiu nie wzięliby się za przeglądanie dokumentów czy akt z własnej woli. 
  Dlaczego wybrali sobie taką pracę?
  Nie mam pojęcia.
  Ale niech nikt nie próbuje mi wmawiać, że nie mam racji. 
  Ja wiem swoje. 

  Wiem swoje... Jeśli robi się coś z zawodu, zazwyczaj się tego nienawidzi. Tak po prostu jest. Dlatego też nie rozumiem ludzi, którzy piszą w internecie te wszystkie cholerne blogi... Sam kiedyś lubiłem grzebać w archiwach, dopóki nie zacząłem podchodzić do tego jak do obowiązku.
  Jeśli robi się coś z zawodu, po prostu nie można tego lubić.

  Od dłuższego czasu nie spotkałem nikogo, kto lubiłby swój zawód.
  ...Od dłuższego czasu nie spotkałem nikogo.
  Za to dokładnie pamiętałem ostatnią osobę, którą widziałem na własne oczy, a która wyraźnie uwielbiała swoją pracę.
  Nie chciałem nawet myśleć o tym, jak bardzo zmieniły się jej przekonania. 
  Z mojej winy?

  Nie byłem człowiekiem, który miał w zwyczaju obarczać się winą za całe zło świata - zazwyczaj wręcz zrzucałem winę na innych. W tym przypadku jednak czułem się winny... Częściowo. 
  Za nic jednak nie wziąłem odpowiedzialności.

 Wina, wina, wina.
  Czerwone lubiła najbardziej.

 II.


  Listonosz z trudem wspinał się na wzgórze należące do jakiegoś bogatego Amerykanina, przeklinając ciężką torbę, zimę, Amerykę i to, że nie wziął roweru. Małe miasteczko w Szkocji, na obrzeżach którego położone było wzniesienie z samotnym domem na szczycie, nie było ani szczególnie popularne, ani szczególnie oblegane. W zasadzie, młodzież uciekała z niego, a ludzie, którzy nie chcieli opuszczać swojego miejsca w świecie, żyli spokojnie i umierali powoli. Kiedy szło się wąskimi uliczkami tego miejsca, miało się wrażenie, że zostało opuszczone już dawno temu - że wszystkie sklepy stoją zamknięte od lat, a starszy pan w antykwariacie "Remuald" jest posągiem postawionym dla upamiętnienia człowieka, który kiedyś istniał. 
  Listonosz nie rozumiał więc Amerykanina, który mieszkał w domu w takiej okolicy. Listonosz znał to miejsce tylko z opowieści - wiedział, że budynek jest stary, a od środka przypomina bardziej wiktoriański zamek niż amerykańską willę, nie wiedział natomiast, kto tam mieszka i jakim cudem nikt w mieście nigdy go nie widział. Jeszcze parę miesięcy temu listonosz widział na ulicy młodą Amerykankę, więc przypisał ową rezydencję Amerykanom i chociaż od dłuższego czasu nikt z niej nie wychodził, listonosz nie zastanawiał się, czy jest zamieszkana. Listonosz był młody - był jednym z niewielu młodych ludzi, którzy nie opuścili swojego rodzinnego miasta, szukając studiów czy szczęścia. Listonosz lubił swoje miasteczko - nikt w tej okolicy nie był bezimienny, a ten konkretny listonosz znał chyba wszystkich, którzy tu kiedykolwiek mieszkali. Poza młodą Amerykanką, którą parę miesięcy temu widział na ulicy i obecnym rezydentem starego domu na wzniesieniu.
  Listonoszowi udało się dotrzeć na sam szczyt wzgórza. Stanął on przed wielkimi, drewnianymi wrotami z metalową kołatką w starym stylu i szybko starał się przypomnieć sobie, czy był tu kiedykolwiek wcześniej. Nie - pocztę do amerykańskiej rezydencji dostarczał zazwyczaj jego stryj, a z tego, co wiedział, poczty zazwyczaj przychodziło tu niezwykle dużo. Młody listonosz domyślał się więc, że w rezydencji mieszka więcej niż jedna osoba; nie rozumiał tylko, w jaki sposób utrzymuje swoją obecność w ścisłej tajemnicy. 
  Kiedy jego stryj leżał w domu z wysoką gorączką, młody listonosz uważnie przyglądał się metalowej kołatce ze skomplikowanymi zdobieniami. Dopiero po paru chwilach przypomniał sobie, że jest w pracy i wydobył z torby sporej wielkości paczkę, mniejszą kopertę i formularz na pokwitowanie, który włożył pod pachę, po czym zastukał do drzwi. 
  Otworzyły się dopiero po paru minutach, a w przejściu stał młody mężczyzna z kubkiem kawy w ręku i wyraźnie angielskim akcentem.

III.

Dwa lata temu, Nowy Jork.
  W redakcji Weekly panowało zamieszanie większe niż zwykle i atmosfera znacznie mniej przyjazna niż zwykle. Jedna z dziennikarek głośno kłóciła się z redaktorem naczelnym - ich dyskusja już dawno wyszła poza ściany gabinetu, a wokół owej dwójki powoli zbierał się tłum. Amy stała w tym czasie przy oknie, spoglądając na zabiegane miasto z perspektywy piętnastego piętra jednego z wyższych biurowców w Nowym Jorku. Była młodą dziennikarką, która sprawiała wrażenie utalentowanej, jednak nie lubiła się wychylać i nie podejmowała się kontrowersyjnych tematów. Trzymała się posady w redakcji Weekly niczym deski ratunkowej i zupełnie nie rozumiała postawy swojej przyjaciółki ze studiów, która najwyraźniej usilnie dążyła do utraty pracy. To Amy załatwiła im obu posadę tuż po ukończeniu college'u - od zawsze sprawiała bowiem wrażenie mocniej stąpającej po ziemi, chociaż to jej brawurowa towarzyszka bardziej rzucała się w oczy. Powoli jednak rujnowała właśnie swoje przyjacielskie stosunki z redaktorem naczelnym, chcąc go przekonać do publikacji jednego z jej artykułów. Amy miała wrażenie, że ta kobieta minęła się z powołaniem - znacznie lepiej sprawdziłaby się powiem na policyjnej dochodzeniówce, zamiast pisać artykuły do gazety z wiadomościami, kiedy i tak zachowywała się jak prasowy wolny strzelec.