środa, 18 grudnia 2013

***

X.

   Starszy mężczyzna przyglądał się książkom ustawionym na wielkich regałach bez żadnej konkretnej kolejności. Wodził palcem po ich grzbietach, co jakiś czas zatrzymując się na konkretnym tytule. Nie ściągał jednak nic z półki - przez grube szkła okularów odczytywał autora i wydawnictwo, po czym przesuwał się dalej, być może szukając czegoś konkretnego. Grube tomy, wielkie encyklopedie, stare wydania słabych kryminałów - wszystko to było wymieszane, poukładane bez żadnego sensu na każdej dostępnej powierzchni w pomieszczeniu. Jedynie biurko i dwa krzesła sprawiały wrażenie niedawno używanych. Na reszcie przedmiotów zalegała spora warstwa kurzu, większość mebli kompletnie zasłonięta była przez stosy książek. Mężczyzna wydawał się jednak znać regułę, jaka panowała w tym chaosie - potrafił skojarzyć każdy tytuł z konkretną fabułą, a jeśli ktoś przychodził do niego, pytając o książkę, która opowiadała historię dwójki ludzi na bezludnej wyspie, nie pamiętał jednak tytułu i autora - on potrafił powiedzieć, czy cokolwiek w owym temacie posiada.
Przykucnął, chcąc bliżej przyjrzeć się książkom na najniższych półkach, kiedy wyraz jego twarzy gwałtownie się zmienił. Wziął do ręki jedną książkę, potem następną, aż w końcu zbudował obok siebie stos składający się z może pięciu, siedmiu tomów. Umiejętnie podniósł je, łokciem otworzył sobie drzwi i wyszedł z pomieszczenia, uśmiechając się pod nosem.

---
Tym samym, zakańczam mój dziesięcioczęściowy prolog i następny nowy post na blogu będzie już prawdopodobnie pierwszym rozdziałem. W międzyczasie będę rozbudowywać nieco te krótkie fragmenty, mam jeszcze bowiem kilka informacji do przemycenia. Dam znać, jeśli coś zmienię, bo może obserwuje mnie jakiś mistrz dedukcji chcący już poznać zakończenie.
For now - enjoy!

niedziela, 6 października 2013

***

VII.

Półtora roku temu,  Nowy Jork.
 Amelia poderwała się z łóżka, przecierając oczy. Sięgnęła po komórkę, uporczywie odgrywającą jedną z piosenek Beatlesów, które może i były delikatne i kojące, jednak budziły pannę Collins za każdym razem. Dzwonek zmieniała co tydzień, nie czekając, aż ulubione melodie zdążą kompletnie jej zbrzydnąć...
...Bez problemu zgadła, kto dzwonił, nawet bez zerkania na wyświetlacz.
- Wyjaśnij mi szybko, czemu budzisz mnie o świcie, czemu nie ma cię w mieszkaniu i czemu budzisz mnie o świcie, albo wracam do łóżka - wymamrotała niewyraźnie, lewą ręką poprawiając na sobie wymiętą, niebieską koszulkę. Nie specjalnie zwracała uwagę na to, co mówi, ale zdecydowanie zależało jej na wyjaśnieniach. Przysiadła na biurku stojącym tuż obok jej łóżka i przetarła oczy.
- Amy? - odezwał się w słuchawce głos jej współlokatorki. - Masz świadomość, która jest godzina, prawda? - Amelia spojrzała na zegar wiszący nad łóżkiem rozmówczyni i zachłysnęła się powietrzem. - Zanim zaczniesz wrzeszczeć, pragnę uświadomić ci, że jest sobota, a ty spałaś zbyt słodko, żebym ośmieliła się ci przeszkadzać... Musiałaś śnić o tym swoim nowym znajomym, ładnie się uśmiechałaś. Tak, czy inaczej - jej studencka przyjaciółka mówiła szybko, uniemożliwiając tym samym poirytowanej Collins wejście jej w słowo - mam dobre wieści.
- Mów, zanim wyrzucę telefon przez zamknięte okno.

VIII.

 Teraz, Nowy Jork.
  Amy podniosła się z łóżka z niechęcią, po czym sięgnęła po telefon. Jak zwykle, odgrywał on jedną z piosenek Beatlesów, które od jakiegoś czasu potrafiły tylko ją zirytować, w żaden sposób nie przywracając pozytywnego nastawienia do życia, które straciła parę miesięcy temu. Nie zamierzała też jednak zmieniać zwyczajów związanych z tym zespołem - gdzieś głęboko skrywała nadzieję, że niedługo zobaczy znajomą twarz na wyświetlaczu komórki. Był tylko jeden numer, którego dalej nie potrafiła usunąć z listy kontaktów.
- Nora? - wymamrotała do telefonu, wygładzając na sobie starą, niebieską koszulkę.
- Być może. Spałaś? - usłyszała ponury głos w słuchawce.
- Być może.
- Jest dziesiąta. Będę za dwadzieścia minut. Z kawą?
- Mocną - powiedziała tylko i rozłączyła się.
Rozejrzała się po mieszkaniu, w którym żyła - głównie spała - od jakiegoś miesiąca. Panował porządek - może trzy książki, żadnych papierów, jedno biurko, półka nad podwójnym łóżkiem, żadnych pamiątek, etażerka po lewej i prosta lampa. Laptop schowany do szuflady, jasnobłękitne ściany, prosty zegar, okno bez firanek. Biała pościel. Drewniana szafa w kącie. Drzwi do kuchni i łazienki. Jedyną ciekawą rzeczą w całym pomieszczeniu była poduszka w groszki, którą Amy przytaszczyła ze sobą przy przeprowadzce. Właśnie zastanawiała się, czy zmuszając ją do życia w kompletnie pustym i nudnym mieszkaniu, gdzie czytać mogła tylko trzecią część Harry'ego Pottera, podręcznik do nauki rysunku i stary komiks z Batmanem (a wszystko to, swoją drogą, przywiezione przez Amy), Nora starała się odciąć ją od wspomnień, ale nawet jeśli - nie udawało jej się. Panna Collins przez cały czas myślała tylko o jednej, nurtującej ją sprawie, a wyciągając spod łóżka kartonowe pudełko z kluczami i kolekcją starych zdjęć wcale nie zaczynała życia od nowa.
 Odsunęła zdjęcia na bok i spod nich wyciągnęła pęk kluczy ozdobiony breloczkiem w kształcie tarczy Kapitana Ameryki. Amelia uśmiechnęła się pod nosem, po czym rzuciła klucze na etażerkę, schowała pudełko pod łóżko i ruszyła w stronę - niezmiernie nudnej - łazienki. Uwinęła się w niecałe dziesięć minut, porwała z etażerki klucze i komórkę, po czym wyszła z mieszkania, zatrzaskując drzwi. Szybko zbiegła po schodach, przeszła przez frontowe drzwi budynku i natychmiast skręciła w lewo, chcąc uniknąć spotkania z Norą, która najprawdopodobniej trzymała już w rękach dwa kubki z parującą kawą.

IX.

 Metro było nieomal idealnym środkiem transportu - szybkie, tanie, bezproblemowe. Wieczorami tylko można było spotkać tam dość nieprzyjemne towarzystwo, a i zazwyczaj unosił się tam dość nieprzyjemny zapach. Nowojorczycy jednak nie przejmowali się tym specjalnie, tak więc było zawsze pełne, zawożąc ludzi gdziekolwiek chcieli jechać.
Amy Collins z trudem wydostała się z pełnego wagonu, wpadając po drodze na jakiegoś mężczyznę w garniturze. Jak najszybciej wybiegła po schodach prowadzących na zewnątrz. Co chwila sprawdzała telefon, nie miała jednak jeszcze żadnych nieodebranych połączeń. Wiedziała doskonale, że to, co zamierza zrobić zupełnie nie spodoba się Norze - nie chciała jej okłamywać, jednak nie chciała też kolejnych miesięcy spędzać w pustym mieszkaniu. Biegnąc ulicą, sprawnie wykręciła numer, który od jakiegoś czasu dobrze znała na pamięć.
- Clay?
- Słucham? - Mężczyzna siedział we własnym mieszkaniu, przed komputerem, ze słuchawkami na uszach i mikrofonem przy ustach. Wpatrywał się, jak zwykle zresztą, w ekran komputera.
- Słuchaj. Uważnie. Mam klucze, wracam do siebie.  Jest szansa, że znajdę jakieś adresy... Clay, jeśli coś znajdę, pojadę. Twoja siostra powinna niedługo się odezwać. Nic jej nie mów. Będę w kontakcie. - Amy rozłączyła się, nie będąc wcale pewna swojej decyzji. Dopiero za trzecim razem otworzyła drzwi do klatki schodowej, co chwila upuszczając pęk kluczy. Weszła do swojego starego mieszkania i uśmiechnęła się lekko.
Wszystko było dokładnie tak, jak wtedy, kiedy opuszczała to miejsce ostatnim razem.

___
Boże, jak tak to teraz czytam, to niesamowicie mi się nie podoba.

sobota, 28 września 2013

***

 

IV.

  Młody mężczyzna z wyraźnie angielskim akcentem i wyraźnie zdegustowaną miną nakreślił na pokwitowaniu zupełnie niewyraźny bazgroł mający imitować podpis, wziął od listonosza pocztę i odesłał go machnięciem ręki, które może i sprawiałoby wrażenie niemiłego i zupełnie nie w angielskim stylu gdyby nie to, że w owej ręce trzymał kubek kawy, swoją drogą kompletnie nieadekwatnej do pory i brytyjskich zwyczajów.* Anglik, wyraźnie nie w nastroju do żartów, przeklął pod nosem mokrą koszulę i zatrzasnął listonoszowi drzwi przed nosem. Ten, chichocząc, ruszył w dół wzgórza z głową pełną spekulacji. Listonosz ów miał na imię Alan - był człowiekiem towarzyskim i liczył, że uda mu się zamienić parę słów z zamieszkującym rezydencję na wzgórzu Amerykaninem. Zawiódł się on więc zarówno na stopniu komunikatywności jak i narodowości mężczyzny. Jego talent do marnowania kawy uznał jednak za całkiem zabawny.

V.

Dwa lata temu.
  Rory? Rory był barmanem. Siedemnastoletnim barmanem, który generalnie dobrze czuł się ze swoją rolą, tylko nie rozumiał za bardzo, w jaki sposób miał serwować alkohol innym, kiedy sam był niepełnoletni. Zakładał jednak z góry, że w takim miejscu jak to nikt nie zwraca uwagi na tego typu zasady. Rory był półsierotą. Ojciec jego, jeszcze pięć lat temu, był właścicielem baru, który swego czasu nosił nazwę Remedion. Nikt nie wiedział skąd się ta nazwa wzięła ani co miała oznaczać, jednak najwyraźniej stary Abbot (bo takie też nazwisko nosił ojciec Rory'ego) był z niej niezmiernie dumny. Stary Abbot opuścił jednak szary padół łez i pozostawił syna z matką, która wcale nie paliła się do opieki nad nim.

Teraz.
  Rory? Rory jest barmanem. Rory Abbot ma lat dziewiętnaście, czyta za dużo książek, studiuje na odległość i z dumą stoi za barem w starej Neredzie.  Bar Nereda (nazwa to równie dziwna i niezrozumiała jak Remedion) przemianowany został tuż po odejściu matki obecnego jej właściciela. Kobieta, która najwyraźniej nie kochała ani męża, ani syna, postanowiła szukać szczęścia w Londynie zaraz po tym, jak jej pierworodny osiągnął pełnoletność. 

  Kiedy ojciec Rory'ego jeszcze żył, w Remedionie zaczął pracować młody chłopak z okolicy. Wysoki blondyn był sympatyczny i przyciągał coraz więcej klientów, chętnie też spędzał czas z małym Abbotem, przez co szybko stał się dla niego autorytetem. Kiedy Rory pozostawiony został z matką, chłopak przejął praktycznie wszystkie obowiązki poprzedniego właściciela baru i opiekował się małym bardziej, niż ktokolwiek inny - stał się, w zasadzie, jego starszym bratem. Jedyną rodziną Alana był stryj, pełniący od lat rolę listonosza. Z czasem Rory sam zaczął stawać za barem, jego przyjaciel dorabiał wyręczając stryja, a kiedy złożyli wszystkie swoje oszczędności, wykupili całe piętro nad barem i urządzili sobie porządne mieszkanie. Dwudziestosześcioletni Alan z szerokim uśmiechem na twarzy przynosi swojemu braciszkowi coraz to nowe książki i pomaga w nauce. 

VI.

  Z kopertą w ręku i paczką pod pachą Anglik zamieszkujący budynek na wzgórzu przeszedł przez drugie po lewej drzwi w długim korytarzu, klnąc pod nosem. Rzucił pocztę na kuchenny blat, wyciągnął z którejś z szafek ścierkę i ruszył z powrotem pod drzwi wejściowe, żeby wytrzeć rozlaną kawę i zabrać pusty kubek.
  Od jakiegoś czasu mieszkał w wielkim domu, którego sam praktycznie wcale nie znał - miał klucze może do czterech pokoi, a w samym korytarzu na parterze było co najmniej piętnaście. Przejście na piętro było zastawione krzesłami (najprawdopodobniej z jadalni, gdyż przy masywnym stole stały tylko dwa, na dodatek różniące się od siebie), niedawno - przy okazji kolejnej rozlanej kawy - odkrył szparę w wykładzinie, a pod nią przejście do wielkiej biblioteki. Na samoprzylepnej kartce, obecnie widniejącej na lodówce w kuchni, zapisał sobie "ODBLOKOWAĆ SCHODY". Nie dość, że nie potrafił się za to zabrać, nie paliło mu się do wyłamywania zamkniętych drzwi w korytarzu. O wytrychach wiedział tyle, ile było w książkach - sam jednak nie był ani specjalnie pomysłowy, ani cierpliwy, ani uzdolniony, nie uśmiechało mu się też więc otwieranie przejść sposobem. Wszystkie sztuczki przez całe życie pozostawiał fikcyjnym bohaterom.
  Gdyby nie jego zawód, można by powiedzieć, że brak mu było zapału i kreatywności - wręcz, że był leniwy. I nudny.
  Nie zawsze tak było?


__
*Wszystko, co Wam w tym zdaniu nie pasuje, jest prawdopodobnie kompletnie celowe.

czwartek, 29 sierpnia 2013

***

 I. 


 Ludzie pracujący w biurach nienawidzili dokumentów całym sercem - papiery walały się wszędzie, doprowadzając do szału i co jakiś czas przypominając o sprawach czekających na dokończenie.  Ludzie pracujący w biurach nienawidzili siedzenia za biurkiem w jakiejkolwiek formie. Nigdy w życiu nie wzięliby się za przeglądanie dokumentów czy akt z własnej woli. 
  Dlaczego wybrali sobie taką pracę?
  Nie mam pojęcia.
  Ale niech nikt nie próbuje mi wmawiać, że nie mam racji. 
  Ja wiem swoje. 

  Wiem swoje... Jeśli robi się coś z zawodu, zazwyczaj się tego nienawidzi. Tak po prostu jest. Dlatego też nie rozumiem ludzi, którzy piszą w internecie te wszystkie cholerne blogi... Sam kiedyś lubiłem grzebać w archiwach, dopóki nie zacząłem podchodzić do tego jak do obowiązku.
  Jeśli robi się coś z zawodu, po prostu nie można tego lubić.

  Od dłuższego czasu nie spotkałem nikogo, kto lubiłby swój zawód.
  ...Od dłuższego czasu nie spotkałem nikogo.
  Za to dokładnie pamiętałem ostatnią osobę, którą widziałem na własne oczy, a która wyraźnie uwielbiała swoją pracę.
  Nie chciałem nawet myśleć o tym, jak bardzo zmieniły się jej przekonania. 
  Z mojej winy?

  Nie byłem człowiekiem, który miał w zwyczaju obarczać się winą za całe zło świata - zazwyczaj wręcz zrzucałem winę na innych. W tym przypadku jednak czułem się winny... Częściowo. 
  Za nic jednak nie wziąłem odpowiedzialności.

 Wina, wina, wina.
  Czerwone lubiła najbardziej.

 II.


  Listonosz z trudem wspinał się na wzgórze należące do jakiegoś bogatego Amerykanina, przeklinając ciężką torbę, zimę, Amerykę i to, że nie wziął roweru. Małe miasteczko w Szkocji, na obrzeżach którego położone było wzniesienie z samotnym domem na szczycie, nie było ani szczególnie popularne, ani szczególnie oblegane. W zasadzie, młodzież uciekała z niego, a ludzie, którzy nie chcieli opuszczać swojego miejsca w świecie, żyli spokojnie i umierali powoli. Kiedy szło się wąskimi uliczkami tego miejsca, miało się wrażenie, że zostało opuszczone już dawno temu - że wszystkie sklepy stoją zamknięte od lat, a starszy pan w antykwariacie "Remuald" jest posągiem postawionym dla upamiętnienia człowieka, który kiedyś istniał. 
  Listonosz nie rozumiał więc Amerykanina, który mieszkał w domu w takiej okolicy. Listonosz znał to miejsce tylko z opowieści - wiedział, że budynek jest stary, a od środka przypomina bardziej wiktoriański zamek niż amerykańską willę, nie wiedział natomiast, kto tam mieszka i jakim cudem nikt w mieście nigdy go nie widział. Jeszcze parę miesięcy temu listonosz widział na ulicy młodą Amerykankę, więc przypisał ową rezydencję Amerykanom i chociaż od dłuższego czasu nikt z niej nie wychodził, listonosz nie zastanawiał się, czy jest zamieszkana. Listonosz był młody - był jednym z niewielu młodych ludzi, którzy nie opuścili swojego rodzinnego miasta, szukając studiów czy szczęścia. Listonosz lubił swoje miasteczko - nikt w tej okolicy nie był bezimienny, a ten konkretny listonosz znał chyba wszystkich, którzy tu kiedykolwiek mieszkali. Poza młodą Amerykanką, którą parę miesięcy temu widział na ulicy i obecnym rezydentem starego domu na wzniesieniu.
  Listonoszowi udało się dotrzeć na sam szczyt wzgórza. Stanął on przed wielkimi, drewnianymi wrotami z metalową kołatką w starym stylu i szybko starał się przypomnieć sobie, czy był tu kiedykolwiek wcześniej. Nie - pocztę do amerykańskiej rezydencji dostarczał zazwyczaj jego stryj, a z tego, co wiedział, poczty zazwyczaj przychodziło tu niezwykle dużo. Młody listonosz domyślał się więc, że w rezydencji mieszka więcej niż jedna osoba; nie rozumiał tylko, w jaki sposób utrzymuje swoją obecność w ścisłej tajemnicy. 
  Kiedy jego stryj leżał w domu z wysoką gorączką, młody listonosz uważnie przyglądał się metalowej kołatce ze skomplikowanymi zdobieniami. Dopiero po paru chwilach przypomniał sobie, że jest w pracy i wydobył z torby sporej wielkości paczkę, mniejszą kopertę i formularz na pokwitowanie, który włożył pod pachę, po czym zastukał do drzwi. 
  Otworzyły się dopiero po paru minutach, a w przejściu stał młody mężczyzna z kubkiem kawy w ręku i wyraźnie angielskim akcentem.

III.

Dwa lata temu, Nowy Jork.
  W redakcji Weekly panowało zamieszanie większe niż zwykle i atmosfera znacznie mniej przyjazna niż zwykle. Jedna z dziennikarek głośno kłóciła się z redaktorem naczelnym - ich dyskusja już dawno wyszła poza ściany gabinetu, a wokół owej dwójki powoli zbierał się tłum. Amy stała w tym czasie przy oknie, spoglądając na zabiegane miasto z perspektywy piętnastego piętra jednego z wyższych biurowców w Nowym Jorku. Była młodą dziennikarką, która sprawiała wrażenie utalentowanej, jednak nie lubiła się wychylać i nie podejmowała się kontrowersyjnych tematów. Trzymała się posady w redakcji Weekly niczym deski ratunkowej i zupełnie nie rozumiała postawy swojej przyjaciółki ze studiów, która najwyraźniej usilnie dążyła do utraty pracy. To Amy załatwiła im obu posadę tuż po ukończeniu college'u - od zawsze sprawiała bowiem wrażenie mocniej stąpającej po ziemi, chociaż to jej brawurowa towarzyszka bardziej rzucała się w oczy. Powoli jednak rujnowała właśnie swoje przyjacielskie stosunki z redaktorem naczelnym, chcąc go przekonać do publikacji jednego z jej artykułów. Amy miała wrażenie, że ta kobieta minęła się z powołaniem - znacznie lepiej sprawdziłaby się powiem na policyjnej dochodzeniówce, zamiast pisać artykuły do gazety z wiadomościami, kiedy i tak zachowywała się jak prasowy wolny strzelec. 


poniedziałek, 24 czerwca 2013

Wstęp.

 Stosy gazet. Mnóstwo zdjęć. Obrazy z kamer monitoringu. Listy. Rachunki. Ścinki. Śmieci.
Wielkie, stare, drewniane regały, ledwo utrzymujące niewyobrażalną ilość książek.
 Ona lubiła czytać.

 Mężczyzna schował twarz w dłoniach. Miał ją przed oczami - siedział po turecku na jedynej pustej półce, pod sufitem, z notesem w ręce, ołówkiem za uchem i pustką w głowie. Tylko jej twarz. To nie było przyjemne.
 Nie miał obsesji na jej punkcie... Od pół roku prawie o niej nie myślał - wcale nie zastanawiał się, gdzie zniknęła, czemu zniknęła, jak ją znaleźć i czy w ogóle jest sens jej szukać. Nie obserwował jej miejsca pracy, nie włamywał się do systemu ochrony tylko po to, by na nagraniu z kamer zobaczyć, czy przypadkiem się nie pojawiła.
 To było do niego niepodobne.
 Ona tak robiła.
 On zwyczajnie nie potrafił zrobić czegokolwiek z tymi wszystkimi informacjami - z tymi wszystkimi notatkami, zdjęciami, artykułami sprzed wojny i listami. Myślał, że przeglądając to wszystko znajdzie coś, co wskaże mu kierunek dalszych poszukiwań.
 Ale zwyczajnie nie miał do tego talentu.
 Nie był detektywem. Miał zerową umiejętność łączenia faktów, nie potrafił dobrze patrzeć i nie zauważał najważniejszych szczegółów.
 On przynajmniej nie znikał.
 Ludzie, którzy znali go tylko z jego dokonań, głęboko wierzyli w jego nieprzeciętną inteligencję i umiejętność rozwiązania każdego, nawet najbardziej skomplikowanego problemu.
 Jego życie było, cholera, skomplikowane.

 Odłożył notes na bok i postawił stopę na pierwszym szczeblu chwiejącej się drabiny, chcąc zejść na ziemię. Przeprowadził się tu na stałe jakiś miesiąc temu, jednak wcale nie uznał za priorytetowe przeniesienia jakiegoś krzesła do biblioteki czy oczyszczenia biurka ze zbędnych papierów. Był pisarzem, a na dodatek człowiekiem lubiącym chaos - zupełnie nie wadziły mu wszechobecne papiery. 
 W miarę zgrabnie zszedł po drabinie z regału, zabierając po drodze wypchany folder z jednej z górnych półek. Postanowił przejrzeć wszystkie zebrane przez nią w tym miejscu informacje, a do tego musiał przyjąć jakiś rytm.
 ...Cóż, postanowił przejrzeć chociaż jeden regał.
 Z folderem pod pachą wyszedł z biblioteki, zamykając za sobą drzwi, tym samym wchodząc bezpośrednio na kręte, klaustrofobiczne schody, które przypominały mu nieco klimaty średniowiecza. Wspiął się jedno piętro wyżej, gubiąc po drodze jakąś pożółkłą kopertę bez znaczka. Zsunęła się ona po kilku stopniach, lądując gdzieś nieopodal bezpośredniego zejścia do biblioteki. Przeszedł przez klapę w suficie i zamknął ją za sobą, rozglądając się szybko - był z powrotem w szerokim korytarzu dużego, dwupiętrowego domu ze starą tapetą na ścianach. Cholerna klaustrofobia. Cholernie dużo przestrzeni. Przykrył przejście do biblioteki dywanem, zamierzając zapomnieć o nim na następny tydzień. 

***
Napisałam wstęp. Takitamsobie. To miał być, teoretycznie, początek pierwszego rozdziału, ale zrobiłam z tego prolog, bo... Bo tak. Bo nie chciało mi się z tego robić niczego dłuższego, a rozdziały powinny być dłuższe, prawda?